2019-07-19

Odszedł dzisiaj

Zbigniew StemplowskiStraciłem mego młodszego brata. Zbyszek zmarł nieoczekiwanie, ale jednak w trakcie przewlekłej i nieuleczalnej choroby. Był muzykiem. Miał prawie 79 lat, urodzony w Sołotwinie Mizuńskiej, miejscu naszego chwilowego pobytu podczas wojennej tułaczki rodzinnej. Razem w lecie 1945 r. jechaliśmy w towarowym wagonie z Polski do Polski w nowych granicach.

Nie pamiętam, żebyśmy się bili jako dzieci, raczej graliśmy w „inteligencję”, ale konfliktów nie brakowało. Potrafił dać nasz klaser ze znaczkami koledze, bo ten go o to bardzo prosił. Potrafił wymienić swój nowy garnitur na ubranie z płótna malarskiego, gdyż miało ono kieszonkę na fajkę. Potrafił uciec z domu i włączyć się do orkiestry w cyrku. Od siódmego roku życia grał – z początku na małej harmonii, potem na akordeonie. Był gwiazdą akademijnych uroczystości w szkole. Średniej szkoły muzycznej nie znosił. Nuty? "A czy Errol Gardner gra z nut?" Zbyszek grał wtedy tylko jazz. Był liderem pierwszej orkiestry jazzowej w Bydgoszczy (1955-1956), złożonej z uczniów szkoły muzycznej i dwóch słabych „amatorów”. Razem pojechaliśmy w pierwszych dniach sierpnia 1956 r. na Festiwal Jazzowy do Sopotu, a on wkrótce potrafił z kolegą pomaszerować na Węgry z zamiarem wspomożenia powstańców, "a jak się nie da przejść, to na Zachód". Na szczęście, „Październikowo” nastawiony sąd oddał ujętego tuż za granicą nieletniego chłopaka tylko pod nadzór rodziców. Kiedy zerwał za szkołą, a ona z nim, musiał pójść do wojska, co było dla niego katastrofą, ale tam żył wygodniej od innych, w orkiestrze i to w mieście swego zamieszkania. Bywał często w domu, co bywało kłopotliwe dla wszystkich. W tym czasie poznał swą przyszłą żonę. Benia go „normalizowała” i doprowadziła też do matury. Ale improwizowany jazz sprzyjał nadal wybujałej improwizacji w życiu. Kiedyś usłyszał go podczas wakacji nad morzem jakiś impresario i zaangażował do grania na promie pływającym do Szwecji. Potem przyszły kluby w krajach nordyckich. Potem – wielkie statki z milionerami płynącymi dookoła świata. Improwizacja rodziła owoce, ale raczej w dziedzinie muzyki komercyjnej: rozrywkowo-tanecznej i aktualnie modnych utworów, także jazzowych standardów i miniatur klasyki fortepianowej.

Grał zwykle na fortepianie, czasem na organach. Hammond stoi w ich wrocławskim mieszkaniu jako pamiątka dawnych szaleństw. Zbyszek miał słuch absolutny i fenomenalną pamięć. Potrafił zagrać wszystko i w każdej tonacji. Prawie wszystko, bo dostałem kiedyś od niego telegram z Viña del Mar: „Debussy potrzebny koniecznie.” Więc jednak nuty. Był w ponad stu krajach, jako Ziggy grał w klubach i na statkach. Spisał swe podróże i odnotował porty. Ale i w Polsce grywał. W latach 1975/77 grał na Hammondzie w zespole Romuald i Roman. Będę musiał zebrać te nieliczne nagrania i udostępnić rodzinie. On sam do nagrań żadnego znaczenia nie przywiązywał.

Po marcu 1968 r., kiedy znalazłem się w trudnej sytuacji, Zbyszek i Benia wspomogli mnie finansowo i potem dług darowali. W innych okolicznościach pomagał też naszemu najmłodszemu bratu – szczodrze, długo.

Zbyszek żył tak jak żyć chciał. Życie osiadłe w jednym miejscu było dla niego wyzwaniem. Ale był człowiekiem niezmiernie rodzinnym. Jego córka Agata, jedyne dziecko, wiele mogłaby o tym powiedzieć. Był dumny z jej talentu plastycznego, podobnie jak takiego talentu jej męża i takiego talentu wnuka. Benia trzymała go w ostatnich latach przy życiu. Bardzo często rozmawialiśmy na skypie. Odwiedzałem ich czasem. Raz nawet go nakłoniłem do „sprawdzenia, czy ten Hammond jeszcze działa”. Dla mnie Zbyszek będzie grał zawsze.

(Notatka będzie okresowo aktualizowana, w miarę tego, jak pamięć powraca lub rodzina wspomina.)

Korzystając z tej witryny wyrażasz zgodę na używanie plików cookies, które usprawniają jej działanie.

© Ryszard Stemplowski